19 lat w UE. Czy Polska wykorzysta nową szansę?

Wojna w Ukrainie zmienia rolę Polski w UE. Jak mocno? Na jak długo? Do obiektywnych ograniczeń, jak wielkość polskiego PKB, dochodzi ogromne obciążenie związane z praworządnością.

Przed Polską jesienne wybory parlamentarne, z powodu których na razie nie wiadomo, kto będzie rządził za rok, czyli w 20 rocznicę wejścia do Unii Europejskiej. O ile przed czterema laty w instytucjach UE już na parę miesięcy przed głosowaniem w Polsce dało się wyczuć nastroje przeczekiwania do wyborów (i ewentualnej zmiany rządów), to obecnie – zapewne także sprawą potężnych wyzwań dla Europy jak wojna w Ukrainie – nie widać takiego nastawienia w Brukseli. Owszem, utrata władzy przez nieliberalnych populistów mocno ucieszyłaby sporą część Europy, ale w codziennej pracy unijnej maszynerii wszystko idzie zwykłym rytmem. Przykładowo, nie będzie zatem ani przewlekania decyzji o wypłacie funduszy w przedwyborczych miesiącach, jeśli tylko władze Polski spełniłyby warunki. Ani znaczących zmian – ani na bardziej gołębie czy też bardziej jastrzębie – w sporach o praworządność (o czym poniżej). Część unijnej Brukseli wciąż nieufnie sprawdza, czy wojna w Ukrainie może pchnąć polskie władze nieco w stronę głównego nurtu (czasem można w Brukseli usłyszeć takie diagnozy) czy to tylko bardzo przelotne pozory.

Niewątpliwe wzmocnienie roli Warszawy w Europie wskutek wojny bywa często przesadnie opisywane jako  „przesunięcie środka ciężkości” do Polski, co jest – zręczną, krótką, więc medialnie chwytliwą – metaforą gmatwającą jednak sprawy UE oraz NATO, a także mieszającej kwestie siły (bądź też władzy), widoczności, politycznej ofensywności. Szczególna, powodowana również geografią, pozycja Polski co do wojny oraz twardego bezpieczeństwa jest wzmacniana poprzez jeszcze większe zacieśnianie szczególnych więzi z USA. Z drugiej strony siła na forum UE pozostaje jak zwykle mocno związana z wielkością gospodarki, a zwłaszcza gospodarki należącej do strefy euro. A zatem w wewnątrzunijnych procesach decyzyjnych bardzo znacznego i trwałego wzmocnienia roli Polski dotychczas dotychczas nie ma. A w dodatku moralno-polityczne racje „mieliśmy od lat słuszność w sprawie Rosji” są przyćmiewane pewnym niepokojem sojuszników, że w Warszawie chęć – nawet jeśli czasem historycznie zasłużonego – dopieczenia Niemcom (także na użytek kampanii wyborczej) przyćmiewa troskę o spójność proukraińskiego aliansu pod przywództwem Waszyngtonu.

Szkopuł w tym, że Polska bardzo potrzebowałaby autorytetu oraz  (wewnątrzunijnych) zdolności koalicyjnych, gdyby miała w najbliższych latach znacząco współkształtować politykę UE wobec Ukrainy. W kwestiach losów wojny oraz geostrategicznego układania relacji z Rosją numerem jeden pozostają teraz Stany Zjednoczone politycznie współpracujące z najsilniejszymi sojusznikami przede wszystkim w grupie G7 (UE jako całość jest jej „ósmym” członkiem). Jednak o przyszłość i kształt rozmów akcesyjnych Ukrainy z UE, o  warunki finansowanie jej odbudowy oraz o same wejścia Kijowa do Unii będą – nawet jeśli to perspektywa aż kilkunastu lat – ścierać się w dość bliskiej przyszłości państwa UE. Już obecnie w Brukseli podnoszone są pomysły „stopniowego” wchodzenia Ukraińców do Unii m.in. poprzez włączanie się w poszczególne segmenty wspólnego rynku. To wszystko wymaga szczegółowych rokowań, w których Polska powinna mieć odgrywać znaczącą rolę.

Debata o warunkach akcesji Ukrainy już się rozkręca w konteście ustroju Unii. Pojawiają się ostrzeżenia, że UE nie jest gotowa do rozszerzenia o Ukrainę (oraz Mołdawię i parę krajów z Bałkanów) pod względem instytucjonalnym. Dlatego trzeba reformy traktatowej (w tym dalszego ograniczenia zasady jednomyślności), by w przyszłości nie zablokowały się procesy decyzyjne. Tak jednoznaczne twierdzenia są nadzwyczaj wątpliwe, a także ryzykowne, bo uzależnianie przyjęcia Ukrainy od – wymagającej referendum w niektórych państwach Unii – zmiany traktatów to ryzyko pata, spowolnienia o wiele lat, a może i pretekstu, by odwlekać akcesję Kijowa, bo „nie zmieniliśmy traktatów”. Obecny porządek ustrojowy, choć ze swymi wadami, działa dla 27 krajów, działał dla 28 przed brexitem i już teraz warto wziąć się również od strony Polski za bardzo aktywny udział w debacie UE, czy naprawdę nie dałby rady także po przyjęciu Ukrainy.

Polska już zaczęła pierwsze przymiarki do swej drugiej w historii prezydencji w Radzie UE w pierwszej połowie 2025 roku, czyli – w kontekście takich przygotowań – za niezbyt długo. Najpierw UE musi przeżyć prezydencję węgierską (bezpośrednio przed polską), a polski semestr przypadnie na taki moment w kadencji nowej Komisji Europejskiej oraz Parlamentu Europejskiego, że przed Polską na czele Rady UE będzie niewiele prac legislacyjnych. Jednak bieżące zarządzanie kryzysowe (zapewne nadal kwestia polityki sankcyjnej wobec Rosji) czy też pilotowanie procesu akcesyjnego Bałkanów Zachodnich i Ukrainy może dać dobre pole do popisu. I jak w przypadku wielu innych dziedzin polityki unijnej, byłoby one większe, gdyby nie praworządnościowa kula u nogi, którą Warszawa uwiesiła sobie już 2016 roku, atakując najpierw Trybunał Konstytucyjny.

Przyszłość sporów o przestrzeganie reguł państwa prawa zapewne będzie zależeć od wyników wyborów. Ani Komisja Europejska, ani nawet Trybunał Sprawiedliwości UE nie są w kwestiach polskiego sądownictwa tak stanowcze, jak oczekiwaliby polscy działacze praworządnościowi. Ale nawet Bruksela nie szukająca sposobności do eskalacji konfliktu z krajem graniczącym ze strefą wojny jednocześnie nie może odstąpić od pewnych czerwonych linii. Spory praworządnościowe, które nadal blokują wypłaty z KPO, mogą wkrótce politycznie utrudniać Komisji Europejskiej nieskrępowane wypłaty z polityki spójności (powiązanej przestrzeganiem Karty Praw Podstawowych), które powinny zacząć się jesienią tego roku. 

Tomasz Bielecki, Instytut In.Europa

Analiza powstała w ramach Forum In.Europa, projektu Instytutu In.Europa realizowanego we współpracy Fundacją Współpracy Polsko – Niemieckiej.

Udostępnij